W
PraPełni byłam drugi raz.
Część
mnie otworzyła się na magiczny nastrój tego miejsca. Jednak ta druga część:
racjonalna, ostrożna, nieufna, siedziała mi na ramieniu, zachęcając do
zrobienia półobrotu i przejścia przez drzwi w przeciwnym kierunku. Nikt nie
mógł przecież dać mi gwarancji, że nie trafiłam do siedliska szaleńców albo
„duchowych” uzurpatorów. Myśli, starannie wyhodowane na mądrych książkach,
wciąż krążyły wokół słowa: sekta.
A
potem usłyszałam głos Justyny i jej śmiech. Były prawdziwe, dotykalne,
namacalne, rezonowały z czymś, co mam w środku. Zobaczyłam wokół siebie
odprężone, pełne oczekiwania twarze innych kobiet, stałych bywalczyń
cotygodniowych spotkań ze Zwierzakami. Zaufałam, zanim zdałam sobie z tego
sprawę.
Kiedy
siedziałyśmy już w kręgu, moje mięśnie coraz bardziej się rozpinały, jakbym –
nieśmiało jeszcze i niepewnie – ściągała niewygodny już i niepotrzebny gorset.
W sposobie, w jaki Justyna prowadziła nas, a właściwie zapraszała do
indywidualnej a zarazem wspólnej Podróży, było coś miękkiego i łagodnego.
Czułam, ze jest to właśnie zaproszenie, bez grama przymusu, czy manipulacji.
Takie: „Ja tu jestem, pamiętaj, że nic nie musisz. Możesz. Jeśli zechcesz”.
Dawnej mnie takie otwarcie kojarzyłoby się ze słabością, tymczasem w mojej, w
naszej Przewodniczce, nie było słabości, była pewność charakterystyczna dla
właściwej osoby na właściwym miejscu. Pewność charakterystyczna dla kogoś, kto
zna siebie na tyle dobrze, ufa sobie i temu, co robi na tyle mocno, by nic nie
musieć i tym samym nikogo do niczego nie zmuszać. Zaufałam po raz drugi.
A
potem była już tylko Podróż z łagodnym głosem Justyny w tle. Zrobiłam pierwszy
krok do świata, który miał mi tyle do zaoferowania a jednocześnie nie pozbawiał
mnie obecności w moim „tu i teraz”, poprzez swoją magiczność i moją zgodę na
nią ukorzeniał mnie w rzeczywistości mojego ciała.
Czułam
jak moje ciało zapuszcza korzenie, odnajdując w głębi Ziemi siłę, której nikt i
nic nie może mi odebrać. Jak mała iskierka rozpoczyna wędrówkę wzdłuż mojego
kręgosłupa, nie zmieniając swojej esencji, ale zmieniając formy i kolory. Jak
przesuwa się wzdłuż kolejnych kręgów, delikatnie oczyszczając miejsca, gdzie
przejścia zatkało coś nieokreślonego, aby w końcu wykwitnąć nad moją głową
przepięknym kwiatem i połączyć się ze Słońcem. Stopniowo głos Justyny cichł i
stawał się tłem.
Zobaczyłam drzwi prowadzące do Świata
Żywej Wyobraźni. Miałam wystarczająco dużo czasu, aby je obejrzeć, poznać
wszystkimi zmysłami i znów zaufać sobie, że jest to mój czas, aby bezpiecznie
je przekroczyć. I zrobiłam to. Po drugiej stronie znalazłam to, za czym
nieświadomie tęskniłam od wielu lat. Znalazłam rzeczywistość doskonale znaną z
moich dziecięcych marzeń, fantazji i bajek, które zapisywałam w cienkich zeszytach.
Znów spotkałam Jednorożca. To on był moim pierwszym Zwierzakiem. Od zawsze. Kiedy
Justyna zaproponowała nawiązanie kontaktu, zrobienie pierwszego kroku,
automatycznie pochyliłam się przed nim – chciałam uklęknąć. Tymczasem mój
Jednorożec zaprotestował i odbiegł ode mnie. Próbowałam wiele razy i zawsze
kończyło się tak samo, więc wreszcie zrezygnowałam. I wtedy Jednorożec
przyklęknął przede mną. Wybiło mnie to na chwilę z obszaru „głębokiej
wyobraźni”, pojawiła się myśl z drugiej strony rzeczywistości, myśl wykarmiona
przez mityczne opowieści i skażona zasadą przyczyny i skutku: „Przecież nie
jestem dziewicą”. Na szczęście w świecie Żywej Wyobraźni panuje wolność od
wszelkich zasad. Wróciłam więc i usiadłam na Jednorożcu. To była piękna
przejażdżka – po skąpanym w złotym blasku świecie, w którym wszystko było
doskonałe, nie było zła ani cierpienia, nie było lęku i śmierci…
Nagle
dotarłam do ściany, poza którą roztaczał się mrok. Zaufałam mojemu Jednorożcowi
i – trzymając się go mocno – wkroczyłam w ten mrok. Po drugiej stronie nie było
złotego światła, była ciemność i smutek, a wszystko jakby zatrzymane w kadrze.
Nawet mój wierzchowiec z Jednorożca zmienił się w zwykłego, szarobiałego konia,
takiego przyciężkawego, mało szlachetnego, grubokościstego perszerona. Przez
chwilę chciałam zrobić krok do tyłu, cofnąć się do złocistego, bezpiecznego,
doskonałego świata. I wtedy coś przedarło zasłonę i do Ciemnego Świata
przesypały się żółte kwiaty, które przetarły szlak innym kolorom: zielonej
trawie, błękitnemu szumowi wody, brązowym z mądrości pniom drzew, a kiedy popatrzyłam
pod słońce, spod skóry perszerona zaczęły przeświecać subtelne kształty
Jednorożca …
Dziś
wiem, że to właśnie wtedy zaczęłam się żegnać ze swoim dzieciństwem. I
jednocześnie rozpoczął się proces jego odzyskiwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz